+1
voyażka 12 maja 2016 00:28
Barcelona – obowiązkowy punkt wycieczek po Europie, chyba każdy chciałby ją zobaczyć. My także! Bilety kupiliśmy z niemal rocznym wyprzedzeniem na październik, za przyzwoitą cenę 120zł w 1 str. za osobę. No tak, i tu już zaczęły się schody ponieważ loty zaplanowaliśmy z Poznania (w pierwszą stronę Wizzairem a w drugą Ryanairem), a jakiś czas przed wylotem okazało się, że lotnisko jest w remoncie i loty są przeniesione na inne lotniska. I tak oto zamiast 2h drogi do Poznania tłukliśmy się całą noc do Wrocławia, a wracaliśmy do Warszawy Modlin, gdyż tylko takie loty nam pasowały ze względu na wcześniej opłacone noclegi. Zazwyczaj tylko je rezerwujemy z możliwością bezpłatnego odwołania, ale tu była niesamowita okazja, bo za 4 noce i 2 osoby płaciliśmy 600zł i mieliśmy 5 min. do La Rambli i blisko sklepy i metro. Polecam: Hostal Eden. Świetna lokalizacja, łazienka w pokoju, tv i lodówka i klimatyczny wystrój.
No ale daliśmy radę! Rankiem byliśmy już na miejscu. Podróż nas nieźle wymęczyła, ale gdy byliśmy już na miejscu zapomnieliśmy o zmęczeniu. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się jeszcze w mapkę, zapytaliśmy jak dojechać do centrum i rozpoczęliśmy naszą przygodę. Z lotniska w prosty sposób możemy dostać się do miasta metrem (wykupiliśmy od razu bilet 10-przejazdowy T10 za 9,45euro – może z niego korzystać kilka osób, dodatkowo na 1 przejazd jest 75 minut, można w tym czasie dokonywać przesiadek). Trzeba co prawda przejść przez całe lotnisko i trochę się pokręcić, żeby znaleźć stację (jest za stacją kolejową) ale po ok. 10 minutach wysiadaliśmy obok imponującego budynku z początku XX w. Casa Mila (zwana przez Katalończyków La Pedrera- Kamieniołom) projektu Gaudiego. Obok stała ogromna kolejka, więc podeszliśmy bliżej jednak cena biletu: 20,5euro zwykły a 16euro studencki raczej nas odstraszyła.

Udaliśmy się więc dalej i w kilka minut spacerkiem dotarliśmy do naszego hotelu. Z racji tego, że doba zaczynała się dopiero o 14 zostawiliśmy tylko bagaże i ruszyliśmy w miasto. Pierwsze wrażenie nie powaliło mnie na kolana, wyobrażałam sobie Barcelonę Bóg wie jak, a tu zwykłe wielkie miasto, głośne, tłoczne i pełne zabudowy. Nie poczułam klimatu, ale dałam mu jej jeszcze szansę. Rozeznaliśmy się na mapie co gdzie jak i ruszyliśmy w stronę słynnego Placu Katalońskiego (Plaça de Catalunya). Plac jest naprawdę ogromny, ale nie oszałamia, wrażenie zrobiły na mnie jedynie rzeźby, które rzeczywiście były imponujące. Następnie ruszyliśmy równie słynną La Ramblą – rozległą ulicą ciągnącą się od placu do morza - pełnej sklepików, budek, restauracji i innych cudów, a przede wszystkim pełną turystów. Trochę takie nasze Krupówki.

Zakupów jednak żadnych nie zrobiliśmy, gdyż jak na taką lokalizację przystało ceny całkiem spore. Też jakoś nic specjalnie nie przyciągnęło mojego wzroku, no może poza specyficznymi cebulkami roślin w niezliczonych kształtach m.in. narządów płciowych! Jednak nie kupiłam ich, także nie wiem jak z efektem… Po przejściu całej La Rambli dotarliśmy do okazałego Pomnika Kolumba (oczywiście ;) ) z tarasem widokowym. My jednak zostaliśmy na dole, zeszliśmy tylko do podziemi, gdzie właściwie nie było nic ciekawego, pamiątki, jakiś sklepik z winem itp.

Spod pomnika udaliśmy się do portu, który wyglądał zupełnie inaczej niż nasze polskie porty. Przede wszystkim było to wielkie kilkupoziomowe centrum handlowo- rozrywkowe, z restauracjami prześcigającymi się w tym, która ma lepszy widok. W samym porcie raczej królowały luksusowe jachty. Jeśli ktoś dysponuje zasobniejszym portfelem i większą ilością wolnego czasu na pewno warto udać się do pobliskiego Oceanarium. Pokrążyliśmy trochę po porcie, a ja byłam zawiedziona bo do plaży (najbliższej – Barcelonetty) był jeszcze spory kawałek, postanowiliśmy więc odłożyć to na następny dzień. Przy wejściu do portu jest zdecydowanie dobre miejsce na zakupy: stoją tu znani już z innych wycieczek imigranci/Murzyni (czy jak to tam ująć w słówa by przy obecnej sytuacji politycznej nikogo nie urazić) z różnymi pamiątkami, magnesami, selfi stickami, chustami i czego tylko by się nie chciało. Co nas jednak zaskoczyło, prawie wcale nie zaczepiali turystów, nienagabywali i co gorsza nie chcieli się zbytnio targować. Tak czy inaczej rzeczy mają kilkukrotnie tańsze, więc polecam. Zgłodnieliśmy już i postanowiliśmy poszukać czegoś dobrego i w miarę przystępnego na La Rambli. Nie było to proste zadanie. Pełno było miejsc specjalnie pod turystów z „promocyjnymi zestawami”, które w rezultacie okazywały się mikrospopijnymi, lub w dodatkowymi opłatami. W końcu znaleźliśmy obleganą knajpkę z cyklu płacisz i jesz ile chcesz. Wzięliśmy jeden bufet zimny za 10 euro i jeden ciepły za 15 euro plus sangrię. Co prawda jakoś bardzo się nie najedliśmy bo ostatecznie w ciepłym bufecie nakładała Pani, robiąca wielkie oczy, że biorę wszystko… W Hiszpanii chyba nie znają naszych polskich możliwości… Jednak jedzenie było naprawdę dobre i można było spróbować różnych smaków. Z baru najedzeni i w trochę lepszych nastrojach skierowaliśmy się hotelu, żeby się rozlokować, odświeżyć i przebrać. Pokój był świetny, duży, urządzony lokalnie, z łazienką, tv, lodówką i dużym łóżkiem. Odpoczęliśmy i wyruszyliśmy do przepięknego parku Ciutadella. Po drodze przeszliśmy przy wspaniałym Pałacu Muzyki Katalońskiej – obok jego architektury na pewno nie można przejść obojętnie, jest imponująca! Podobno w środku też robi niesamowite wrażenie. Po kilku minutach spacerku dotarliśmy do Ciutadelli. Park był naprawdę wspaniały! Wchodziło się do niego pod wspaniałym Łukiem Triumfalnym wzdłuż alei z palmami. Mnóstwo tu zieleni! Dużo też ludzi, którzy robili najróżniejsze rzeczy: chodzili po linach, grali, jeździli na rowerach i deskorolkach, po prostu spędzali miło czas. Było tu naprawdę fantastycznie! I te papużki latające wśród palm… Po prostu marzenie! I ta bajeczna ogromna fontanna Cascada Monumental. Tak, to było moje wyobrażenie Barcelony, od razu poprawił mi się humor.

Tutaj także jeśli ktoś dysponuje czasem i gotówką warto odwiedzić pobliskie ZOO. My poupajaliśmy się cudnym parkiem i powoli kierowaliśmy się w stronę hotelu. Zrobiliśmy jeszcze jedno nieśmiałe podejście do plaży jednak znowu wyszliśmy na ten wielki port i odpuściliśmy. Jednak gdy się ściemniło wyglądał już bardziej urokliwie, więc chociaż tyle zobaczyliśmy. Byliśmy padnięci po całym dniu, podczas powrotu do hotelu zaopatrzyliśmy się tylko w sklepie na dole w coś do picia i poszliśmy do pokoju. Tak oto skończył się dzień pierwszy zwiedzania.
Dzień 2.
Na drugi dzień byliśmy już bardziej wyspani i z większą werwą ruszyliśmy na zwiedzanie. Pogoda też była już dużo lepsza, było cieplutko i wyszło słońce. Punkt pierwszy naszego zwiedzania to gotycka Katedra św. Eulalii, chyba druga najsłynniejsza po Sagradzie. Robiła rzeczywiście ogromne wrażenie, choć sam plac, na którym się znajdowała był zupełnie niepozorny. Wejście jest darmowe, można także wjechać za 3 euro na dach katedry. Co prawda widok nie oszałamiał, zwłaszcza, że dach był w budowie, lecz warto mieć spojrzenie także i z tej perspektywy na Barcelonę. Do powszechnego zwiedzania udostępniony jest także krużganek, gdzie znajdują się m.in. rzeźby świętych, sklepik z dewocjonaliami oraz dużo zieleni i oczko wodne ze stadkiem gęsi, które ciekawie komponuje się w otoczenie.

Następnie z racji sprzyjającej pogody wyruszyliśmy na plażę. Dojście wcale nie jest takie proste, nakręciliśmy się po tych uliczkach, że w akcie desperacji chciałam już jechać metrem. W końcu jednak się udało! Wyszliśmy w pobliżu słynnego hotelu W Barcelona, w którym noc kosztuje więcej niż cała nasza wycieczka. No i plaża też była dla nas trochę rozczarowaniem, dość żwirkowa, i raczej wąska. Przeszliśmy kawałek brzegiem, ale nie było to zbyt komfortowe spacerowanie, więc przerzuciliśmy się na leżing i plażing. Choć pochodzić trochę warto, bo można było znaleźć przepiękne kamyczki. Wszystko byłoby super, gdyby nie wciskający wiecznie mohito sprzedawcy… Ale oni są w sumie wszędzie. Oczywiście musieliśmy też sprawdzić jak tam woda i muszę przyznać, że jak na poprzedni zimny dzień i październik była naprawdę cieplutka, gdybyśmy mieli stroje to na pewno byśmy się wykąpali.

Co do lokalizacji plaży to zupełnie mi to nie pasowało: tu morze, a za plecami tętniące życiem centrum miasta, samochody i budynki. Wolę jednak bardziej klimatyczne plaże na odludziu. W każdym razie po zażyciu cudownych promieni słonecznych baterie nam się naładowały i mogliśmy zwiedzać dalej. Przeszliśmy jeszcze kawałek plażą i zeszliśmy na deptak i doszliśmy do Złotej Ryby. Deptak jest rzeczywiście dobrym rozwiązaniem przy tego typu plaży jednak przeszkadzał tu już hałas ulicy.

Pokręciliśmy się jeszcze trochę w pobliżu plaży i wróciliśmy w stronę hotelu w poszukiwaniu obiado-kolacji. Nastawiłam się strasznie na paelle, z prawie każdej restauracji zachęcała z obrazków. Wybraliśmy knajpkę blisko hotelu i ledwo ciągnąc nogi dotarliśmy do stolika. Zamówiliśmy paellę z owocami morza i tortillę oraz batatas bravas (smażone ziemniaczki). Na przystawkę Pani przyniosła nam oliwki mini ogóreczki itp. a w nich bonusowo wielką muchę!! Na jej widok zrobiło mi się słabo łamane na niedobrze. Gdy zwróciliśmy jej na to uwagę tylko wzruszyła ramionami, wykonała ruch rękoma jak mucha dając nam do zrozumienia: no o co wam chodzi, przecież owady latają i zabrała miseczkę i… przesypała zawartość do drugiej (tym razem bez bonusu) i oddała nam naszą przystawkę. Nie muszę chyba dodawać, że się na nią nie skusiliśmy. Nie wiem, czy z powodu przystawki, czy słabego kucharza nic z zamówienia nas nie powaliło, wyszliśmy niezbyt najedzeni i raczej zniesmaczeni.

Jednak już nie spróbowałam podczas wyjazdu drugi raz paelli i trochę żałuję, bo myślę, że tu jednak zawinił kucharz. Po posiłku poszliśmy zregenerować siły do hotelu. Wieczorem wybraliśmy się na spacer po okolicy i na zakupy do El Corte Ingles, na Placu Katalońskim. Obkupiliśmy się w pyszności na wieczór i wróciliśmy do hotelu ustalać plan na dzień następny bo ten zapowiadał się naprawdę pracowicie.
Dzień 3.
Na ten dzień zaplanowaliśmy istny maraton. Po pierwsze spacerując po Barcelonie widzieliśmy w oddali górę z widoczną nawet w nocy budowlą. Postanowiliśmy sprawdzić na mapie cóż to takiego i tam się udać. Okazało się, że jest to wzgórze Tibidabo (najwyższe w okiolicy – 512m.n.p.m.) z ogromnym Kościołem Najświętszego Serca Pana Jezusa z klasztorem. Dojechać można na różne sposoby, kursują np. TibiBusy z m.in. z placu Katalońskiego za niecałe 3 euro, my jednak wybraliśmy bardziej urokliwą przeprawę. Na samo wzgórze czekała nas nie lada wycieczka z 2 przesiadkami. Najpierw należało dojść do placu Katalońskiego. Po drodze więc zjedliśmy śniadanie: kawę (do włoskiej jej daleko) i kanapkę. Posileni doszliśmy do odpowiedniego wejścia podziemnego (oznaczone S1 lub S2) i stamtąd dojechaliśmy pociągiem(na naszym bilecie T10) do stacji Peu del Funicular i tam wsiadamy do kolejki, która jedzie stromo w górę. Jedziemy do końca.

Będąc na górze należy wsiąść do autobusu 111, który jedzie na sam szczyt. Nam udało się zrobić całą trasę na jednym bilecie. Widoki po wyjściu z kolejki są bajeczne. Dzielnica jest raczej willowa, a rozciągające się widoki są naprawdę imponujące. Czekając na autobus skusiliśmy się w knajpce naprzeciwko na lody waniliowe ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym, połączenie naprawdę bardzo ciekawe i warte spróbowania! Mniam…!

Widoki z busa też były wspaniałe, a sam Kościół… ogromny! Większość jego obszaru stanowi jednak klasztor, a do dyspozycji zwiedzających są tylko 2 kaplice. W środku jest winda, która za 3 euro dowozi nas na 2 kondygnacje z tarasami widokowymi. Dodatkowo na kolejne 2 kondygnacje możemy dojść pieszo, aż na samą górę pod same pięty ogromnego Pana Jezusa, zrobionego na wzór pomników m.in. w Brazylii. Naprawdę warto się tu wybrać i dać sobie trochę czasu, by odwiedzić wszystkie kondygnacje. Widoki na miasto są naprawdę niesamowite, a ogrom kościoła znajdującego się w dodatku na takiej górze naprawdę imponuje.

Drugą atrakcją, zaraz przy samym kościele (trochę kontrastującą) jest ogromny Park Rozrywki z licznymi atrakcjami. My się nie skusiliśmy, zresztą z racji tego, że było po sezonie wiele z nich było nieczynnych. Obok znajduje się także kolejka Funicular, ale już dodatkowo płatna, więc nawet nie interesowaliśmy się gdzie dokładnie dojeżdża. Z racji pięknej pogody i dość wczesnej godziny postanowiliśmy pieszo zejść do Parku Guell. Przed nami ok. 8 km, ale pogoda aż się prosiła o spacer. Najpierw szliśmy wg wskazówek na ulicach (nie było co jakiś czas chodnika), ale później trochę się zapętliliśmy. Na szczęście zapytaliśmy przechodzącego Pana o drogę i najpierw się trochę zdziwił, że idziemy pieszo, a później wskazał nam nawet skrót. No tak, jechaliśmy stromo pod górę (jak to na wzgórze) więc i zejście było strome, w dodatku przez las, ciekawy był trekking w sandałkach… Ale oczywiście daliśmy radę. Widoki były wspaniałe, aż niewiarygodne, że za drzewami za chwilę Barcelona tętniła życiem. Trasa była piękna, przechodziliśmy obok domów ustawionych na stromiznach i zauroczyła nas ich architektura. Natomiast wizja mieszkania w nich i pokonywania tych setek schodów już nie była taka przyciągająca. Będąc już niedaleko parku postanowiliśmy wstąpić na obiad. Chyba nazbyt śmiało wybraliśmy pustą restaurację, bo po zjedzeniu (wg menu carbonary i bolognese) obiadu szukaliśmy tylko Coli, żeby się nie zatruć! W sklepie zaopatrzyliśmy się w sok arbuzowy (chyba najlepsze w całej Barcelonie były te ich soki) i chipsy (zwykłe ziemniaczane, pyszne! zjadłam ich przez cały pobyt chyba kilogram) i byliśmy gotowi na wypoczynek w parku. Byłam zaskoczona ruchomymi schodami w mieście! Dojechać nimi można było do samego parku, rewelacja! Co warto wiedzieć, to na ulicy przy pierwszych schodach znajduje się wiele sklepików z pamiątkami tańszymi nawet od tych przy porcie od Murzynków, a dodatkowo sprzedawcy opuszczają ceny nawet o połowę. Dojechaliśmy więc schodami do parku, a tam mnóstwo zwiedzających! Sam park jest naprawdę ogromny, jest wiele miejsc do zwiedzania (za dodatkową opłatą). Główny obszar jest darmowy, natomiast na tę najbardziej znaną i kojarzoną część parku z fantazyjnymi budowlami Gaudiego należy nie dość że mieć bilet (8euro) to jeszcze są godziny wejść i nam powiedziano, że kolejne jest za 1,5h. Bolały nas już nogi, obeszliśmy całą darmową część i szkoda nam było czekać jeszcze tyle czasu. Na szczęście ja, jak zwykle dociekliwa i szukająca obniżek doczytałam się na cenniku, że park jest płatny 8-20, dopytałam więc czy po 20 wstęp jest darmowy, Pan niechętnie odrzekł, że tak, ale już jest ciemno, a tu jest nieoświetlone i nic nie będzie widać. No ok., ale został jeszcze czas przed 8, a już będzie widno, zapytałam się czy także rano przed 8 wstęp jest wolny, okazało się, że tak. No to super! Wrócimy tu rano. Znaliśmy już trasę, w domu sprawdzimy dojazd z hotelu i zobaczymy na żywo to, co znamy ze zdjęć. Tymczasem skierowaliśmy się do kolejnego must see Barcelony – Sagrady Familla. Przez to, że miasto jest raczej płaskie i bardzo zabudowane byliśmy już blisko, a wciąż jej nie widzieliśmy… Nareszcie jest! Wooow jest naprawdę imponująca i oryginalna.

Pod kościołem tłumy, wysypujące się z autokarów i busów hop on hop off. Na wejście do środka się nie skusiliśmy, było już późno, kolejka ogromna, a cena wstępu zawrotna (podstawowy bilet bez wstępu na wieże i audioguide’a to 15 euro, są też zniżki). Mieliśmy namiastkę Sagrady ponieważ wejście do krypty było darmowe, mieliśmy tam więc próbkę twórczości Gaudiego. Następnie obeszliśmy kościół dookoła i z każdej strony robił coraz większe wrażenie, jest naprawdę ogromny i niesamowity. Widok psują tylko dźwigi, jednak Sagrada jest wciąż w budowie i będzie jeszcze przez minimum kilkadziesiąt lat. Z Sagrady poszliśmy na kolację bardzo hiszpańską, bo w KFC, ale byliśmy już głodni i zrażeni do knajpek, bo ostatnim eksperymencie. Ciekawe doświadczenie, jeść skrzydełka z widokiem na największą atrakcję Barcelony… Wykończeni ale zadowoleni wróciliśmy spacerkiem do hotelu. Sprawdziliśmy jeszcze dojazd z hotelu do Parku Guell, ustawiliśmy budziki na 6:00, żeby zdążyć na darmowy wstęp i poszliśmy spać.
Dzień 4.
Budzik nie mógł nas dobudzić, za oknem było jeszcze ciemno. Jednak niebo było bezchmurne, zapowiadał się piękny dzień, zebraliśmy się więc do drogi. Do parku dojechaliśmy metrem, ze stacji Lesseps poszliśmy spacerkiem, jednak nie schodkami ruchomymi a wzdłuż ulicy Travessera del Dat. Wczoraj gdy tam szliśmy tętniła życiem, a teraz rano wszystko jeszcze spało. Zaczęło robić się coraz jaśniej, jednak na ulicy ludzi nadal jak na lekarstwo. Idąc wąską uliczką Carrer del Larrad zaczęło się już robić trochę strasznie, bo co i raz natykaliśmy się na plakaty z mało przyjaznymi zdjęciami i napisami Tourist go home… Ale gdy już dotarliśmy do wejścia zachwyciła nas magia tego pięknego miejsca. Bez problemów weszliśmy za darmo, a w parku były może ze 2 osoby. Pracownicy przygotowywali stanowiska pracy, ogrodnicy dopieszczali ogrody. Było przepięknie, tak cicho i urokliwie. Mogliśmy zobaczyć wszystko nie przeciskając się między turystami, zrobiliśmy zdjęcia, na których nie było w tle stu innych osób, coś pięknego! Warto było tak rano wstać.
img16
Chodząc tam naprawdę można poczuć się jak w bajce, architektura jest imponująca! Staliśmy sobie na słynnym balkonie z mozaiek i oglądaliśmy wschód słońca nad morzem – rewelacja! Ja oczywiście wypatrzyłam i wygłaskałam tutejsze koty, jejku jakie one były piękne i mięciutkie! I jak chętnie się tuliły, szkoda, że nie zabrałam im czegoś do jedzenia… Obeszliśmy wszystko, weszliśmy także do domku przy wejściu z ciekawą konstrukcją wewnątrz. Po 8 wsypało się mnóstwo turystów, więc my zakończyliśmy nasze zwiedzanie. Naprawdę jest tu pięknie, gdy jest tak mało ludzi. Po drodze zjedliśmy śniadanie (nareszcie wszystko pootwierane!) sok ze świeżych pomarańczy i gorący tost pyyyycha.
Dalej wyruszyliśmy metrem na słynny stadion Camp Nou. Nie skusiliśmy się jednak na zwiedzanie, 23euro to trochę dużo za oglądanie pustego stadionu, lepiej chyba trafić na mecz i zapłacić ok. 50euro. Byliśmy natomiast w sklepiku z gadżetami FC Barcelony, gdzie było chyba wszystko, nawet wycinek murawy!
Ze stadionu pojechaliśmy do placu Katalońskiego. Stamtąd przeszliśmy się La Ramblą na słynny targ La Boqueria. Byłam w raju!! Ten zapach owoców i świeżo wyciskanych soków, po prostu marzenie! Wypiłam chyba ze 3 soki ( nie wiem dlaczego wcześniej tu nie byliśmy… Co prawda pierwszego dnia targ był zamknięty ale pozostałe dwa dni?!) do tego owoce na drogę i byłam przeszczęśliwa.

Na targu jest wszystko, różne sery, mięsa, szynki, owoce morza, przyprawy, dania gotowe, co kto chce! Zaopatrzeni w owoce ruszyliśmy nad morze, na ten dzień bowiem zaplanowaliśmy sobie przejazd kolejką na wzgórze Montijuic. Po drodze w końcu udało nam się w krętych uliczkach odszukać kościoła Santa Maria del Mar, niestety wstęp do niego był płatny, więc pozostaliśmy przy zwiedzaniu z zewnątrz. Dotarliśmy do plaży i po małym spacerku (słońce było takie, że aż się prosiło, żeby na chwilkę się powylegiwać) dotarliśmy do wieży, z której kolejka linowa startuje. Wybór tego rodzaju transportu był zdecydowanie najgorszym wyborem wycieczki… Najpierw czekaliśmy w ponad godzinnej kolejce w pełnym słońcu do kasy biletowej. Później czekaliśmy jeszcze 20 minut w kolejce do windy, którą wjechaliśmy na coś w rodzaju balkonu (obok były toalety więc zapach można sobie wyobrazić), gdzie czekaliśmy jeszcze ponad pół godziny aż upchną nas do tych prowizorycznych wagoników, w których jeszcze oczywiście trzeba było stać. Jakie to szczęście, że kupiliśmy bilet tylko w 1 stronę (11euro). Nie chciałabym tego przeżywać przy powrocie. Fakt widoki zarówno z kolejki jak i z balkonu były piękne, lecz samo miejsce odbierało ten urok.

W wagonie natomiast raczej oglądałam cudze aparaty i ręce zamiast widoków, bo w tym ścisku raczej nie miałam siły przebicia. Uff jaka ulga była gdy dotarliśmy na wzgórze! Tu było naprawdę pięknie! Z racji straconych ponad 2h na wjazd mieliśmy ograniczony czas, więc udaliśmy się spacerkiem do zamku Castell de Montijuic. Po drodze mijaliśmy piękne parki, ogród botaniczny, fontanny.

Wzgórze naprawdę robi wrażenie, jest tu pięknie, cicho i spokojnie. Większość turystów decyduje się na poruszanie się tu kolejkami lub autobusami, więc zrobiło się ich dużo mniej. Spacerowało się cudownie, a sam zamek robił naprawdę wrażenie. Wstęp to koszt 3euro i naprawdę warto tam wstąpić. Do dyspozycji zwiedzających są ogromne obszary zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz zamku, a widoki są naprawdę piękne.

Na wzgórzu jest dużo innych atrakcji m. in. fontanny, które wieczorami w sezonie dają niesamowity pokaz dźwiękowo- świetlny, stadiony, muzea oraz parki. My jednak poprzestaliśmy na zamku i tym co widzieliśmy po drodze. Było już późno, a przed nami jeszcze droga do hotelu. Drogę pieszą do centrum było bardzo trudno znaleźć. Były wskazówki dla rowerów i dla samochodów, ale dla pieszych nie. Poszliśmy kawałek drogą dla rowerów, po czym wypatrzyliśmy zejście na skróty przez park. Po kilkunastu minutach byliśmy już nieopodal portu. Zgłodnieliśmy już po całym dniu i wybraliśmy knajpkę, w której było trochę ludzi. Niestety znowu nie trafiliśmy jakoś szczególnie z jedzeniem… Zamówiliśmy patatas bravas, krążki- smażone kalmary i jakieś kiełbaski. Najedliśmy się jednak, szkoda tylko, że w międzyczasie się rozpadało. Lało tak mocno, że po paru metrach byłam cała mokra. Musieliśmy zużyć nasze ostatnie 2 bilety z karty T10 odłożone na jutrzejszy dojazd do lotniska i wróciliśmy do hotelu.
Dzień 5.
Wszystko co dobre szybko się kończy… Rano spakowaliśmy się i poszliśmy na śniadanie na La Boquerię. Znowu wypiłam soki chyba litrami, ale czas było też na konkret. Wypatrzyliśmy smakowite buły i hamburgery, zamówiliśmy 2 i gdy tak sobie czekaliśmy to doczytaliśmy, że czekamy przy budce z jedzeniem… wegetariańskim… Zrezygnowani wzięliśmy nasze kanapki, ale już wiedzieliśmy, że nie będzie nam smakowało i niestety nie myliliśmy się. Moja była tak ostra, że wymiękłam po 2 gryzach. Ostatecznie skończyliśmy na pizzy na porcje, na szczęście była pyszna. Na wyjazd zaopatrzyliśmy się w trochę owoców, papryczek itp.

Jeszcze sok na drogę, pożegnanie z plażą, odebranie bagaży, zakupy na drogę w świetnie zaopatrzonym El Corte Ingles i czas na powrót do rzeczywistości… Dojazd na lotnisko przebiegł bez problemów, na lotnisku standardowo pikałam, ale tylko w Barcelonie tak mnie dokładnie sprawdzili, że nawet stopy musiałam stawiać na specjalny miernik, na szczęście puścili mnie bez innych dziwnych rewizji. Co trzeba przyznać, że w Barcelonie była naprawdę tania bezcłówka! Obkupiliśmy się w Sangrię, słodycze i słoiczki m.in. z papryczkami. Samolot z lekkim opóźnieniem ale wystartował i już za parę godzin byliśmy znowu w Polsce…
Reasumując Barcelona jest tak osławiona, że chyba za wiele się po niej spodziewaliśmy, bo byliśmy trochę zawiedzeni. Było oczywiście wiele pięknych miejsc, przede wszystkim zauroczyły nas widoki i twórczość Gaudiego. Samo miasto było dosyć głośne i szare, a w ludziach wyczuć można lekką niechęć do turystów lub zmęczenie nimi. Zdecydowanie warte polecenia są oba wzgórza: Montjuic i Tibidabo, park Ciutadella i oczywiście Park Guell oraz Sagrada Familia oraz La Boqueria. Trzeba też przyznać, że Barcelona jest naprawdę droga i na wszystkie atrakcje i jedzenie można wydać krocie. Tak czy inaczej na pewno warto jechać samemu i wyrobić sobie na ten temat zdanie, my jednak byliśmy lekko zawiedzeni, aczkolwiek na pewno nie żałujemy, że się tam wybraliśmy i każdemu polecamy.

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

cyber-tubylec 12 maja 2016 21:39 Odpowiedz
Fajna relacja! Był strach jak zostawiliście sprzęt np w hotelu (komputer czy coś) bo zastanawiam się nad wyjazdem i w takich hostelach trochę bałbym się zostawić jaka jest twoja opinia?
voyazka 12 maja 2016 22:17 Odpowiedz
Nie, zawsze zostawiamy nawet pieniądze :) rezerwujemy tylko na bookingu i w opiniach zaraz by było gdyby coś nie tak było z bezpieczeństwem. Tyle, że zawsze bierzemy pokój 2-os. Pozdrawiam :)
namteh 14 maja 2016 14:19 Odpowiedz
"Po przejściu całej La Rambli dotarliśmy do okazałego Pomnika Magellana z tarasem widokowym." Ten facet na górze raczej by się obraził gdyby ktoś go przechrzcił na Magellana :D
voyazka 15 maja 2016 09:41 Odpowiedz
namteh"Po przejściu całej La Rambli dotarliśmy do okazałego Pomnika Magellana z tarasem widokowym." Ten facet na górze raczej by się obraził gdyby ktoś go przechrzcił na Magellana :D
Haha, już myślami jestem w Lizbonie przy pomniku odkrywców, bo jutro lecimy... Dzięki za uwagę, już poprawiam na Pana Kolumba :)
namteh 15 maja 2016 20:46 Odpowiedz
"Co nas jednak zaskoczyło, prawie wcale nie zaczepiali turystów, nienagabywali i co gorsza nie chcieli się zbytnio targować. Tak czy inaczej rzeczy mają kilkukrotnie tańsze, więc polecam." Stoją grzecznie i się nie targują, bo wiedzą, ze ostateczna cena i tak może wzrosnąć o 50€. Na molo jest informacja, że za zakupy u nich można mandat w takiej wielkości dostać i takie przypadki się zdarzają.
voyazka 15 maja 2016 22:00 Odpowiedz
namteh"Co nas jednak zaskoczyło, prawie wcale nie zaczepiali turystów, nienagabywali i co gorsza nie chcieli się zbytnio targować. Tak czy inaczej rzeczy mają kilkukrotnie tańsze, więc polecam." Stoją grzecznie i się nie targują, bo wiedzą, ze ostateczna cena i tak może wzrosnąć o 50€. Na molo jest informacja, że za zakupy u nich można mandat w takiej wielkości dostać i takie przypadki się zdarzają.
Ależ wnikliwa analiza! Ot i cała Barcelona - zawsze naciągną turystę. To oni powinni dostać mandat za sprzedaż, a nie my za kupno :D tak, czy inaczej informacji nie widziałam ale i tak bym zaryzykowała :)